wróć do relacji
Wszystkie drogi prowadzą do Drohobycza
Chociaż ta najgorsza, przez Sambor, od strony przejścia w Medyce, wydłuża podróż do schulzowskiego miasteczka co najmniej o dwie godziny. Wliczając tę ze zmiany strefy czasowej, dotarłam na jubileuszowy festiwal grubo spóźniona. Festiwalowi goście nadjeżdżali z różnych stron świata. Przejeżdżali setki kilometrów, na własnych samochodach odczuwając dobrodziejstwa minionego już Euro, dzięki któremu jakość dróg uległa lekkiej poprawie. I to zarówno po polskiej jak i po ukraińskiej stronie.
Czy dużo się zmieniło od ostatniego Festiwalu w maju 2010 roku? Poza nielicznie odremontowanymi drogami – niewiele. Na wernisażach, spotkaniach autorskich, koncertach, pojawiały się te same co dwa lata temu twarze. Uniwersytecki akademik tuż obok teatru (w którym przed wojną mieścił się ponoć wysokiej klasy dom uciech) zastałam takim samym jak ostatnio. W drzwiach powitał mnie ten sam portier, tak samo życzliwy jak dawniej, z wartą milion dolarów wiedzą, jak uruchomić ciepłą wodę.
Ale organizatorzy zadbali też o nowości. Do najprzyjemniejszej dla ucha były dla mnie koncerty łódzkiego zespołu Bruno Schulz oraz kijowskiej grupy etno DahaBraha. Wrażeń nie zmąciła nawet zmiana miejsca koncertów, które zamiast na miejskim rynku odbyły się w ciasnym i nie do końca dobrze nagłośnionym teatrze. Publiczność dopisała, muzycy dali z siebie wszystko, a i miejsce na pląsy się znalazło, mimo ograniczoności lokum.
Jubileuszowy festiwal pokazał, że ta schulzowska impreza to przede wszystkim ludzie: malarze, fotograficy i naukowcy, którzy wspólnie tworzą to wydarzenie, z każdym rokiem coraz większe. Moją uwagę zwrócił fakt, że na festiwalowych imprezach coraz liczniej zaczynają pojawiać się mieszkańcy Drohobycza. Można było zobaczyć ich podczas sobotniego koncertu w Cerkwii Świętej Trójcy, zasłuchanych w śpiew zespołu Kairos pod kierownictwem Borysa Somerschafa oraz miejscowego chóru Legenda pod dyrekcją Igora Cyklińskiego. Spory tłum zgromadził także spektakl teatru Alter pt.: Zodiak miasta albo historia pewnej wiosny. I chociaż po zakończeniu spektaklu tłum nieco się przerzedził, to także podczas wieczornego spaceru miejscami związanymi z życiem i twórczością Brunona Schulza można było dostrzec mnóstwo twarzy osób niebędących gośćmi Festiwalu. Czyżby i oni próbowali odkryć swoje miasto na nowo, przez pryzmat niesamowitej prozy Schulza? „Wy uważacie wysoko tego Schulza, ale nasze wcale go nie znają” – usłyszałam w kantorze, kiedy zamieniałam złotówki na hrywny. Dla kogoś, kto zna prozę Schulza, Drohobycz pełen jest małych i dużych „intryg nieskończoności”. Nawet mijana na rynku staruszka wydaje się jakby żywcem zdjęta z schulzowskiego fresku malowanego na ścianach willi Landaua (zainteresowanych odsyłam do galerii zdjęć J.J. Bojarskiego). Tak więc czas, aby i sami Drohobyczanie poznali, kim był ten „wybitny żydowski malarz i pisarz, mistrz słowa polskiego”, jak głosi tablica umieszczona na domu Schulza.
Z tegorocznego festiwalu zapamiętam nie tylko ciekawe wystawy, spektakle i koncerty. Zapamiętam ludzi spotykanych w sklepach, na stacjach benzynowych, w kawiarniach, na granicy (granicy wytrzymałości, jak mawiają niektórzy). Kelnerki, które nawet jeśli nie mają w menu mleka do kawy, wyjmą nam „ciut-ciut” własnego z torby na zakupy, a my z radości wypijemy, chociaż zazwyczaj do kawy nie dodajemy maślanki. Wyrazy sympatii spotykałam na każdym kroku. W knajpie na drohobyckim rynku doświadczyłam niecodziennego ukłonu w stronę klienta – menu tłumaczone na język polski. I kiedy zastanawiałam się, czy zamówić „kurczaka w domu”, „zakąski dla wódki” czy „ciasto przetłumaczone dżemem”, tak naprawdę rozpierała mnie radość, że ktoś w ogóle zatroszczył się o tych Polaków, którzy nie czytają cyrylicy. Łączy nas więcej niż myślimy, mimo wszystkich różnic czy to na tle gospodarczym czy historycznym. Być może to właśnie przysłowiowa słowiańska dusza sprawia, że zwyczajny Polak zawsze dojdzie do porozumienia ze zwyczajnym Ukraińcem.
Marzena Basara
źródło Niecodziennik Biblioteczny
|